Pamiętnik Powstańca

Dnia .1.VIII.1944 roku o 5.00 rano zostałem wezwany do Dowództwa Kompanii, które mieściło się przy ul. Ślicznej 9 u profesora muzyki, którego córka była łączniczką ps. „Basia”, celem pełnienia służby – przesyłania i odbierania raportów, wysyłania łączniczek, których miałem około 30 dziewcząt, z rozkazami do Dowództwa.

Dyżur pełniłem wraz z Dowódcą Kompanii por. Watrą i Dr Darem.. O godzinie 12.30 przybył Dowódca III plutonu podporucznik Kosterski i IV plutonu podchorąży  sierżant Radwan, otrzymali ostatnie rozkazy jakie zajmować i gdzie stanowiska.
O godzinie 15-tej zostałem zmieniony w dyżurze przez ppr Wichra. Sam zaś wskoczyłem w tramwaj, udałem się do Dowódcy I plutonu, który zajmował stanowisko ze swoim plutonem na Cm. Ewangelickim celem doręczenia mu rozkazu. Po oddaniu rozkazu sam pieszo przeszedłem do domu, by pożegnać żonę, córkę i żony siostrę i wracać z powrotem do Dowództwa. Podczas jedzenia obiadu wraz z rodziną usłyszeliśmy pędzący samochód a z niego strzelających żołnierzy niemieckich. Zobaczyliśmy również palące się domy. Było to już zaczęcie Powstania. Siostra żony strasznie się przelękła, ja jak mogłem to tak ją uspokajałem, ale to nie odnosiło żadnego skutku. Ja ją rozumiałem, jest to człowiek chory na serce. Co zaś do mojej żony i córki to one obie zachowały zimną krew i spokój. Ja tego dnia nie poszedłem do Dowództwa ponieważ nie mogłem się przedostać. Wieczorkiem porozmawiałem z żoną i córką. Serce mi się ściskało na myśl, że muszę je na niepewne zostawić ale byłem pełen nadziei, że to się w przeciągu 5 -7 dni zakończy. Niemców z Warszawy wypędzimy, bo jak mi było wiadomo Powstanie miało się zacząć jednego dnia i o jednej godzinie w całej Polsce. Poza tym miała być udzielona natychmiastowa pomoc w broni, amunicji, samolotach przez Aliantów tj. Anglików, Amerykanów i Rosję. Dlatego też mimo, że serce się rwało do swoich kochanych pocieszałem się tym, że niedługo ich zobaczę. A iść musiałem, bo jako szef kompanii nie mogłem pozostać w domu tylko iść tam, gdzie mnie wzywał obowiązek, by zapłacić za krzywdy psom krzyżackim. Tak, że z mieszkania wyszedłem dopiero na 2-gi dzień raniutko nie żegnając się z nikim, by nie krwawić sobie i im serca. Kiedy wyszedłem z domu żona moja zamykała okno, posłałem jej tylko niewidoczny pocałunek ręką i znak krzyża świętego i poszedłem w stronę Elekcyjnej, Obozową do Cmentarza. Najgorszą podróż mieliśmy przy przejściu pod mostem, bo z mostu Niemcy strzelali do ludzi jak do kaczek. Mojego towarzysza podróży ranili w nogę. Schowałem się za figurą Matki Boskiej i wyczekałem moment, złapałem rannego i przeskoczyłem z nim pod most. Potem chwila odpoczynku i znów dalej tak, że z tym rannym dostałem się do barykad. Na barykadach zabrano mi rannego na punkt opatrunkowy. Sam zaś już spokojnie dostałem się na Cmentarz Ewangelicki, gdzie I-szy pluton ppr Hipka zajmował wylot cmentarza od ul. Młynarskiej, a pluton ppr Ossy zajmował Dom Starców, który się łączył z Cmentarzem od ul. Karolkowej. Te 2 plutony miały za zadanie nie tylko zabezpieczyć cmentarz, ale robić wypady w okolice ul. Tatarskiej i z drugiej strony w okolice Woli. Poza tymi plutonami w okolicy była grupa płk Radosława. W 2 – 3 – 4 dniu Powstania zwycięstwo przechyliło się na naszą stronę. Mieliśmy zdobyte 3 czołgi, kilkanaście samochodów i moc jeńców żołnierzy i oficerów. Jak również moc folksdojczy kobiet, mężczyzn i chłopców, których wszystkich rozstrzelano na cmentarzu. Z wojska tylko zostali rozstrzelani partyjniacy, S.S., S.D., Gestapo itp.  Wermacht został przesłany na specjalny punkt jeniecki. Ja w czasie tych operacji pełniłem funkcję szefa kompanii ponieważ III i IV plutony znajdowały się w Sądach Grodzkich przy ul. Leszno i tam też znajdował się Dowódca Kompani por. Watra, przeto zmuszony byłem co dzień rano być u niego i zdawać mu raport z przebiegu operacji pierwszych 2-ch plutonów.
4. VIII . 1944 roku o północy rozkazano mi zrobić zbiórkę obydwóch plutonów. Po zrobieniu zbiórki wyszedł przed front por. Lamberli zastępca Dowódcy Kompanii i nakazał wycofanie się oddziału do Domu Kobiet róg Leszna i Wroniej. Po zakwaterowaniu się w Domu Kobiet I-szy pluton uderzył na ul. Żelazną 101-103 i szpital Św. Zofii. Pluton nasz wspomagany był przez oddziały Parasola i Zośki. Po 2-dniowym szturmie Polacy zmuszeni byli ustąpić. Straty były po obydwu stronach.
Szpital Św. Zofii został przez nas zdobyty. Gestapowcy nie chcieli się poddać więc po krótkiej naradzie z Dowódcą Kompanii, który sam kierował akcją, postanowiliśmy ich spalić. Kiedy już chłopcy szpital podpalili wówczas zaczęli Gestapowcy jak psy wyłazić z budynku z rękami podniesionymi do góry. Przy zdobywaniu szpitala straty nasze ogółem wyniosły 3 oficerów i 16 szeregowych. Zginął tam ppr Kosterski i podchor. Radwan. Nadmienić trzeba, że ludność cywilna ustosunkowała się do nas bardzo serdecznie. Znosili, co tylko mogli tak z żywności jak i odzieży. Mimo tego, że żywności nam nie brakowało.

Ja jako gospodarz kompanii otrzymałem upoważnienie od płk Radosława Dowódcy Grupy Wola na rekwirowanie żywności i odzieży po fabrykach i pracownikach. I tak z Fabryki Marmolady zabrałem cukier i marmoladę, z młynów mąkę, kasze, tłuszcze i mięso, od Majdego mydło, z Monopolu papierosy i wiadra. Artykuły te rozdzielano po oddziałach, a mąkę do piekarni na chleb. Tak, że na razie głód na nie groził.

5. VIII wieczorem wziąłem ze sobą sierż. Sienkiewicza i poszliśmy wspólnie do Chmielińskiego celem sprawdzenia czy żyją u Stośków, by się przedostał do żony na Ulrychów i dał znać, że żyją oraz przyniósł od nich wiadomości. Chłopak tam nie był, bo nie mógł się przedostać.

Po powrocie do Koszar zastałem wszystkich w pogotowiu marszowym tak, że ledwo zdążyłem zapakować prowiant i kancelarię na samochód. Pogoniłem za Kompanią, która pomaszerowała na Stare Miasto. Po drodze zostaliśmy zatrzymani przez Dowódcę Batalionu mjr Leliwę w Sądach Grodzkich na ul. Ogrodowej. Przez 2 dni stoczyliśmy bój z Niemcami a kościół Panny Maryi  i barykadę o ul. Ogrodowej – Żelazna. W jednym i drugim przypadku ustąpiliśmy ponosząc straty w ludziach. Został na barykadach ranny Dowódca II plutonu ppr Ossa i ja oberwałem odłamkiem granatu w nogę ale powierzchownie. Tak, że po zrobieniu opatrunku mogłem choć kulejąc iść dalej.

Wycofując się z Sądów od ul. Ogrodowej musieliśmy otworzyć ogień, by dać możność usunięcia wszystkich rannych znajdujących się w Sądach.

Po wycofaniu się na Stare Miasto jakiś czas mieszkaliśmy w prywatnych mieszkaniach na ul. Bugaj. W drodze zginął nam ppr. Hipek Dowódca I plutonu. Jak się później okazało pan ten stchórzył, przebrał się w cywilne ubranie, wojskowe schował na Placu Bankowym pod kupą kamieni, sam zaś zjawił się 3 dnia u nas jako cywil. Przez ten czas Dowództwo jego plutonu objąłem ja. Na zapytanie dane przez Dowódcę Kompanii, gdzie przebywał odpowiedział głupio, że zgubił oddział i nie mógł go znaleźć. Nadmieniam, że postępek tego pana nie był pierwszym, bo na Cmentarzu Ewangelickim kiedy Niemcy nas od strony Młynarskiej atakowali tośmy musieli się sami bronić i atak odeprzeć. Bo pan ppr Hipek schował się do grobowca skąd go po odparciu ataku wyciągnęliśmy. Za obydwa te czyny został rozkazem Naczelnego Dowództwa zdegradowany do stopnia kaprala i był przydzielony do mojego plutonu. Funkcję szefa kompanii, którą ja pełniłem objął sierż. Litwisz. Nadmieniam, że Starte Miasto jak byśmy przyszli nie wiedziało, co to jest Powstanie. Było twierdzą bardzo potężną. Przez te 3 dni cośmy odpoczywali w prywatnych domach, zdążyliśmy się umundurować, w niemieckie co prawda mundury, spodnie i buty. Trochę poprzerabiane na nasz polski sposób. Poza tym były opaski biało – czerwone. 3-go dnia otrzymaliśmy rozkaz objęcia Państwowej Wytwórni Papierów Wartościowych na Powiślu. W P.W.P.W. zastaliśmy pełne magazyny żywności i materiałów pędnych. Dowódcą P.W.P.W. był mjr Pełka (aresztowany przez władze polskie za zdradę), jego zastępcą por. Biały (zginął podczas obrony w P.W.P.W.). Drugiego dnia naszego pobytu w P.W.P.W. raniutko o godzinie 4 jednocześnie nadleciały nad Wytwórnię Sztukasy i szafa z Dworca Gdańskiego zaczęła grać. Co to było za piekło. Sztukasy zapaliły Wytwórnię. Ile to wysiłku i zimnej krwi trzeba było, żeby to ugasić i opanować sytuację. Trzeba wiedzieć, że w schronach Wytwórni było około 5 tysięcy kobiet i dzieci. Schrony co prawda tam były 4 piętra w dół, bezpieczne. Nie było obawy, żeby bomba je przebiła ale od dymu mogli się podusić. Tak, że załogę Wytwórni podzielono w ten sposób: wojsko miało być na barykadach  i w okopach Wytwórni stale w pogotowiu z bronią w ręku, ludność cywilna bez dzieci używana była do gaszenia ognia w razie pożaru. Trzeba nadmienić, że P.W.P.W. miała swoją straż i sprzęt pożarniczy, który był używany w razie pożaru.

Ja bardzo często byłem wysyłany na patrol na Rybaki i ponad Wisłę. Przedostawałem się wówczas przez Klasztor Sakramentek i ogrodami klasztornymi docierałem do punktu wyznaczonego. Pewnego razu polecono mi przeprowadzić Kapelana do domu na Rybakach. Idąc z księdzem chciałem go poprowadzić sobie znanymi drogami ale ksiądz uparł się, że sam zna drogę bliższą, którą poszliśmy. Była to droga prawie, że nad samą Wisłą, odkryta dla nieprzyjaciela. Tak, że jak tylko pokazaliśmy się na odkrytym miejscu Niemcy otworzyli do nas ogień z karabinów maszynowych. Mój księżyna przewrócił się w piach i tak leciał z góry jak wałek i ja za nim tylko ja się nie przewróciłem. Tak żeśmy dolecieli do ściany domu na Rybakach i swobodnie doszliśmy do miejsca przeznaczenia. Na szczęście żaden z nas nie był ranny. Skończyło się na strachu księdza, który miał w kilku miejscach podziurawioną od kul sutannę. Z powrotem już mój księżulo szedł tam, gdzie go poprowadziłem. Wróciliśmy do Wytwórni po ciemku. Załoga Wytwórni obstawiała barykady wylotu:

1)      Zakroczymskiej na wprost Cytadeli

2)      Szkoła na Rybakach

3)      Wylot na Wisłę

Barykadę przy ul. Zakroczymskiej z wylotem na Cytadelę obstawiałem ja swoim plutonem przez 26 dni pełnienia bezustannej służby z 65 ludźmi. Straciłem 15 zabitych i 20 rannych. W czasie odpierania ataków czołgów, których było dużo, zabitych chowaliśmy na dziedzińcu Wytwórni. W czasie jednego takiego pogrzebu, gdy chowaliśmy  2-ch poległych kolegów, jak zaczęła szafa grać w naszą stronę to nam raniła 3 ludzi między innymi i ja dostałem odłamkiem w głowę. Ochronił mnie tylko Chełm.

Pewnego razu sam leżę na barykadzie ciemno, że oko wykol, od czasu do czasu Niemcy puszczą rakiety oświetlające. Wówczas się rozwidnia jak w dzień. W czasie puszczania takiej rakiety patrzę, a od strony Cytadeli ciągnie karawana 16 mężczyzn w spodniach cywilnych, w koszulach i drewniakach a tuż za nimi Niemcy z karabinami gotowymi do strzału. Natychmiast zaalarmowałem całą Twierdzę, która stanęła pod bronią. Do mnie przybiegł z 30 ludźmi sam Dowódca Kompani. Rozstawiliśmy po cichu ludzi w barykadzie na szerokość ulicy z granatami, butelkami z benzyną, rewolwerami i karabinami.

Niestety mieliśmy ich za mało, bo zaledwie 50 na 400 ludzi. Za to rewolwerów i granatów mieliśmy dla wszystkich. Po rozstawieniu ludzi podpuściliśmy Niemców na jakieś 30 kroków. Tak żeśmy ich zasypali strzałami, że ani jeden żywy nie został. Bo nasi chłopcy, co byli w rezerwie, zalecieli ich od tyłu i ani jednego nie wypuścili żywcem. Niestety z tych biedaków, z których psy niemieckie zrobili zasłonę, też kilku padli. Byli to wariaci od Jana Bożego. 6 zebraliśmy z placu boju żywych, którzy ze strachu w czasie strzelaniny popadali. Wówczas zdobyliśmy 22 karabiny z nabojami i granaty. 22 powstańców zamienili się z zabitymi Niemcami obuwiem. Po sprowadzeniu pozostałych przy życiu wariatów do Wytwórni, okazało się, z ich bezwładnej gadaniny, że Niemcy wpadli na szpital połapali chorych i zrobili z nich sobie ścianę ochronną w walce z nami. Walki w Wytwórni przybrały charakter bezustannego huraganowego ognia dzień i noc bez przerwy. Zaczynały sztukasy, a kończyły Tygrysy. Od początku zaczynały opljaty a kończyli szafy 8 i 12 lufowe. Wprost piekło na ziemi. Wprost ręce opadały ze zmęczenia przy ratowaniu kobiet i dzieci, gaszeniu pożaru oraz pilnowania na barykadach, by czołgi lub piechota nie wdarła się do nas. Do tego stopnia dochodziło, że Niemcy zajmowali jedną halę lub budynek w Wytwórni a my drugą. Krew się lała tak z jednej jak i z drugiej strony. Podczas jednego takiego wypadu na dom mieszkalny Wytwórni przez Niemców postanowiliśmy zginąć lub zwyciężyć. Takiego zapału jaki był wówczas u naszych chłopców tego opisać się nie potrafię. Rzucili się jak wściekłe psy na Niemców. Kto co miał: butelki, granaty, rewolwery, karabiny i wszelkiego rodzaju broń jaka się pod ręką znalazła, a kto miał nie miał żadnej broni to z górnych pięter znosił ciężkie przedmioty i Niemcom na łby oknami i balkonami zrzucano. Wywiązała się straszliwa rzeźnia. Przez 3 godziny zwyciężyliśmy Niemców wyrzynając ich w pień, sami ponosząc bardzo małe straty, zginęło  oficerów i 7 szeregowych. Został zabity por. Biały bardzo kochany przez żołnierzy.

Mimo rozpaczliwej obrony Wytwórni nie można było utrzymać. Przybywało nam zabitych i rannych, a pomocy znikąd dostań nie można było. Natomiast Niemcy otrzymywali coraz świeże siły. Tak, że Dowództwo otrzymało rozkaz stopniowego wycofywania się. Na pierwszy ogień poszli ludzie cywilni ze schronów. Wszystko to stopniowo nocą po 150 osób, pod dowództwem powstańca wycofywało się ulicą Świętojerską do Placu Krasińskich, do włazu kanałowego i kanałami na Żoliborz lub Śródmieście. Grupę trzeba było tak cicho prowadzić, bo na Placu Krasińskich był częściowo opanowany przez Niemców. A nad wylotami kanałów stali żołnierze i rzucali granaty do środka. Jedną z takich grup 150 osób poprowadziłem ja, wyprowadziłem ją o godzinie 1-szej w nocy. Poprowadziłem ją ul. Świętojerską. Przy Placu Krasińskich pozostawiłem wszystkich w bramie sam zaś z przewodnikiem, który znał dobrze kanały poszliśmy sprawdzić bezpieczeństwo w kanałach.

Przy sprawdzaniu okazało się, że Niemcy otworzyli śluzy wodne i zalali wodą całe kanały. Trzeba było śluzy pozamykać i dopiero ludzi wprowadzić. I tak ludzie dorośli byli po pas w brudnej wodzie, dzieci małe zaś trzeba było nieść na rękach. Przy tym przy kanale odbywały się dantejskie sceny, bo wchodzenie do kanałów odbywało się podczas olbrzymiej kanonady ze strony Niemców. Tak, że wszyscy ludzie musieli się kryć a tylko pojedynczo do kanału wchodzić. Trzeba było nadzwyczajnej taktyki, by utrzymać ład i porządek i wszystkich wpakować, bo każdy chciał być pierwszy. Ale jakoś się to przy Bożej pomocy zrobiło. Teraz zaczęła się prawdziwa golgota, w kanale zaczęły się piski, płacze i różne narzekania. Zmusiłem kategorycznie do bezwzględnej ciszy, zapowiedziałem, że jeżeli ktoś parę z ust wypuści, chociażby się topił, to go zastrzelę. Tak, że bezwzględnie cichutko, noga za nogą, jeden za drugim, trzymając się za paski czy kapoty bez świateł w kierunku na Żoliborz [ zaczęliśmy ] maszerować.

Ja z przewodnikiem wysunęliśmy się naprzód , zaś na końcu pozostał jeden z powstańców, który miał za zadanie pomagać opieszałym. Podróż w kanale była straszna, mimo tego, że ludzie milczeli jak niemowy. Najgorsze były szczury wodne, które plątały się wokół nóg. Następnie przechodzenie koło wylotów ulicznych a najtrudniejsze było przedostawanie się z kanału wąskiego do burzowca szerokiego i o szybko płynącej wodzie, ponieważ kanał był na poziomie o 2 metry niższym od burzowca. Przy tym woda tak szybko płynęła, że z nóg zwalała słabszych a nie daj Boże żeby ktoś się przewrócił. Już by go nie można było wyratować, bo by go woda do Wisły zabrała.

Ja z przewodnikiem przeciągnęliśmy linę od kanału do burzowca tj około 3 metrów długości. Dopiero pojedynczo ludzie trzymając się liny po cichu, by Niemcy nie usłyszeli, przysuwali się do burty burzowca, a tam stało 2-ch mężczyzn i za ręce wciągali ich do góry. Transport taki trwał około 1,5 godziny. Po przetransportowaniu wszystkich do burzowca zdarzył się wypadek dość tragiczny. Ktoś z końcowych szeregów przewrócił się i zaczął płynąć. Zrobiło się zamieszanie. Tak, że usłyszeli na górze stojący Niemcy, zaczęli rzucać granaty. Wynik: trzech ciężko rannych, jeden zabity. Wędrówka przez kanały pod ciągłym strachem trwała ze Starego Miast na Żoliborz 5,5 godziny.  Ale dzięki Bogu prócz 3 rannych, których umieściliśmy w szpitalu i 1 zabitego, który popłynął do Wisły wszyscy wyszli cało tylko zmoczeni, oblepieni błotem kanałowym i bez butów. Bo buty rozmoczone zostawi wiliśmy w kanałach. Po wyjściu z kanałów naprawdę nie chcieliśmy wierzyć, że jest wojna. Na Żoliborzu mieszkańcy sami swobodnie spacerowali, na grządkach robili. Wcale nie wiedzieli, że gdzieś na Starym Mieście w walce z wrogiem tysiące najlepszych synów Polski padło. Tu muszę nadmienić, że ludność Żoliborska na czele z pułk. Żywicielem (Niedzielskim) była wręcz wrogo nastawiona do obrońców Starówki i w ogóle do proletariatu. Zaraz po wydostaniu się na powierzchnię ja jako kierownik tej grupy, udałem się do Dowództwa Żoliborza, by otrzymać dla ludzi zmianę bielizny, kwatery i żywności oraz chorych i rannych [….] w szpitalu. Co do chorych i rannych to mi ich zaraz przyjęto do szpitala. Kwatery z ledwością otrzymałem dla kobiet i dzieci. Co do bielizny i żywności nie otrzymałem ich wcale. Kiedy się zgłosiłem do por. Karchata, który był kwatermistrzem o zaprowiantowanie 100 ludzi takowy odesłał mnie do pułk. Żywiciela. Pułk. Żywiciel nie tylko nie zaprowiantował mi tych ludzi, ale kazał mi ich z powrotem zebrać i odmaszerować na Starówkę kanałem. Tłumaczyłem, że otrzymałem taki rozkaz swego Dowództwa przyprowadzić wszystkich, tu i że to są kobiety, dzieci i chorzy. Zupełnie nie chciał słyszeć, krzyczał, że darmozjadów karmić nie będzie. Wówczas ja się uniosłem powiedziałem, że ludzi zabierać nie będę natomiast sam wrócę na Starówkę, ale pod warunkiem, że pułkownik pójdzie ze mną. Myślałem, że go apopleksja ciśnie, poderwał się siny od biurka i krzyknął na jakiegoś oficera, by mnie natychmiast odprowadził do żandarmerii. Co też on uczynił. W żandarmerii siedziałem 14 dni. Po 14 dniach wezwał mnie do siebie rehabilitując i zaproponował mi, bym wstąpił do żandarmerii jako funkcjonariusz takowej. Odpowiedziałem odmownie, prosząc by mnie odesłał do pierwszego lepszego oddziału frontowego, co też i uczynił. Nadmieniam, że siedząc w pace nie siedziałem w celi, a swobodnie chodziłem po całym budynku żandarmerii. Jedynie wyjście na ulice miałem ograniczone i pod kontrolą. Po przydzieleniu mnie do zgrupowania mjr Żubra skierowany byłem do II-ej Kompani por. Starży, który polecił mi funkcję zbrojmistrza. Zadanie moje polegało na prowadzeniu posiadanej broni przez żołnierzy i przyjmowaniu zrzutek, przeważnie broni i przydzielania ich między powstańców. Kompania moja zajmowała wysuniętą placówkę na Marymoncie w tłoczni zwanej Olejarni. Był to budynek zbudowany na górze składający się z pałacyku, młynów i fabryczki oleju otoczony wysokim murem. W murze były porobione strzelnice strzeżone dzień i noc przez powstańców. Pewnego dnia, a było to 12-go dnia mego pobytu w olejarni, rano godzina 7, zauważyłem przez strzelnicę gwałtowny ruch po stronie niemieckiej (tego dnia pełniłem służbę oficera inspekcyjnego). Widzę jak czołgi niemieckie okrążają Olejarnię zbliżając się do nas. Na własną rękę zarządziłem ostre pogotowie całej kompanii. Sam zaś poszedłem szukać Dowódcy Kompanii. Po długim szukaniu znalazłem ich obu w piwnicy kryjących się. Jeżeli mówię, że obu to mam na myśli jego zastępcę ppr. „Wąsa”. Na zapytanie moje co robić i żeby jeden z nich wyszedł, by kierować akcją obronną por. Starża odpowiedział, że oni będą siedzieć w piwnicy natomiast daje mi polecenie bym ja zarządził obronę. Wówczas wpadłem z złość i zagroziłem im rewolwerem, że ich pozastrzelam, jeżeli w tej chwili nie powychodzą. Stanowcza moja postawa dokonała tego, że obydwaj wyszli. W tym czasie, kiedy ja się targowałem z nimi w piwnicy, czołgi zdążyły się do nas zbliżyć na odległość 250 metrów. Tak, że z naszą szczupłą bronią jaką posiadaliśmy nie mogliśmy myśleć o obronie, a jedynie celem naszym było wycofać się w porządku i jak najmniej ponieść strat. Na zarządzenie Dowódcy Kompanii najpierw się wycofali: sanitariuszki i powstańcy, którzy mieli krótką broń. Kolejno reszta stopniowo ostrzeliwując się. Na samym końcu pozostało nas 2-ch ja i plutonowy „Furman”. Mieliśmy skrzynię min. Zadaniem naszym było rozrzucanie min w przekop, którym biegła niemiecka piechota i po polu, którym jechały czołgi. Z zadania swego wywiązaliśmy się wyśmienicie, ponieważ rozrzucając miny słyszeliśmy wybuchy i widzieliśmy fruwające szczątki ludzkie i kawałki żelaza z czołgów. Przy wycofywaniu się naszych sił nie obeszło się bez strat. Straciliśmy 2 zabitych, 5 rannych – 2 kobiety i 3 mężczyzn. Świeżą pozycję zajęliśmy przy ulicy Gdańskiej 2, cały blok domów. Niemcy zaś zajęli ulicę Kierniewiecką i Gdańską 4.

Ja wówczas zostałem zdegradowany ze zbrojmistrza a dano mi funkcję Dowódcy placówki. Degradacja nastąpiła za Olejarnię, gdzie rewolwerem groziłem Dowódcy Kompanii.

Blok domu Gdańska 2 był to kwadratowy kompleks budynków coś w rodzaju twierdzy. Miał wówczas 12 klatek schodowych. Każda klatka schodowa łączyła się z drugą długim korytarzem. Tak, ze na każdej klatce była placówka, która miała za zadanie z okien mieszkalnych prażyć wroga. Ja otrzymałem taką placówkę, składającą się z 15 żołnierzy z bronią – 1 karabin maszynowy i 2 karabiny przeciwpancerne, na klatce schodowej Nr 2 najbardziej wysunięty na wprost wroga. Była to zemsta por. Starży. Na placówce tej przesiedziałem aż do przedostatniego dnia kapitulacji, tłukąc Niemców i Ukraińców dziesię dało i jak się dało. Sam zaś zaledwie miałem jednego zabitego, który prawie ze swej własnej winy zginął. Ponieważ, mimo przestrogi, żeby się z okna nie wychylał zbagatelizował tę przestrogę i w oknie został zastrzelony. W czasie przebywania na Gdańskiej 2 miałem osobliwą przygodę. Pewnego dnia przyszedł do mnie na placówkę kpr. „Jędrek” u którego żony się stołowałem i zaproponował mi bym z nim razem udał się na działki po kartofle i kapustę bo żona jego nie miała co gotować. Skorzystałem skwapliwie z propozycji, pozostawiłem za siebie zastępcę, sam zaś z kpr. „Jędrkiem” i jeszcze 2-ma kolegami udaliśmy się po wspomniane warzywa. W czasie rwania kapusty zza rozwalonego domku ukazał się żołdak niemiecki. Ponieważ, myśmy wszyscy byli ubranie w niemieckie mundury przeto on nas wszystkich wziął za swoich ziomków. Dlatego też zbliżył się do nas bardzo blisko. Koledzy moi wcale go nie widzieli, dopiero na mój krzyk: „uwaga Niemcy” zaczęli strzelać. Niemców wówczas było 4-ch, położyliśmy 3-ch, jeden uciekł. Myśmy mieli 2-ch rannych. Ja dostałem w torbę z nabojami, które wybuchły, zostałem poparzony w pośladek i spaliłem ½ spodni. Jeden z kolegów dostał w piętę, ale obaj swobodnie powróciliśmy do domu z warzywami i upolowanym królikiem. Całą przygodę zatailiśmy ze względów czysto zrozumiałych, by się z nas nie śmiali.

Na wyżej wspomnianych stanowiskach tj. na ulicy Gdańskiej trwaliśmy do 30 warześnia, prowadząc walki z Niemcami i Ukraińcami ze zmiennym szczęściem. Trzeba zaznaczyć, że Niemcy prowadzili system walki bandyckiej. Kiedyśmy wyparli Niemców z Gdańskiej 4 to znaleźliśmy bardzo dużo pomordowanych w okrutny sposób kobiet, mężczyzn i dzieci. Dlatego też my, powstańcy odpłacaliśmy im się w ten sam sposób. W nocy 29 września 1944 roku nastąpiła najtragiczniejsza chwila bowiem czołgi niemieckie zaczęły nas okrążać. Słyszeliśmy poza blokami domów, w których myśmy się okopali, przesuwanie czołgów i rozmowy niemieckie. Wiedziałem już, że nastąpiła nasza ostatnia godzina. Moi ludzie na placówce chodzili zdenerwowani, gdyż nie mogli wystąpić do otwartej wali bo nie mieli z czym. Naszym jedynym celem było wycofanie się z zagrożonych miejsc.

Przeto posłałem łącznika do Dowództwa z zapytaniem co mam robić, bo jestem na najbardziej wysuniętej placówce. Dostałem przez łącznika rozkaz – siedzieć na placówce aż do odwołania. Przez ten czas byłem obrzucany kulami z czołgów do tego stopnia, że zapalono mi przejście łączące klatkę schodową w której byłem z ludźmi. O godzinie 4-ej rano otrzymałem rozkaz Dowódcy Kompanii, bym stopniowo się wycofywał wraz z załogą w kierunku Straży Ogniowej , co też uczyniłem. Wycofywanie się nasze przemieniło się w bezwładną ucieczkę całego garnizonu wobec silnie napierających wojsk niemieckich i broni pancernej. Ja ze swym oddziałem wycofywałem się w kierunku dolnego Żoliborza cały czas przekopanym rowem łącznikowym. Kierunek nasz był tzw Szklane Domy, znajdujące się na drodze wiodącej do ulicy Marymonckiej. Dostać się do Szklanych Domów nie można było, ponieważ Niemcy narodku przebiegającej ulicy ustawili karabiny maszynowe i kto tylko przebiegał przez ulicę tego kładli trupem na miejscu. Jakimś cudem udało mi się przekopem dostać do domu t.z. Policyjnego uciekając po drodze znalazłem w przekopie płaczące dziecko (chłopca), które porwałem w biegu i przyniosłem do wspomnianego domu. Nadmieniam, że naprzeciw domu, w którym się umieściłem wraz z plutonem powstańców stał 2 piętrowy dom, w którym umieścili się Własowcy. Wyszedł jeden z nich i zaczął po rosyjsku wymyślać na Polaków. Wówczas ja nie mogłem ścierpieć tych wymysłów (znam język rosyjski) wziąłem od kolegi K.B i zastrzeliłem tego Własowca.

W trakcie tego otrzymałem postrzał z granatnika w prawą rękę, wypuściłem K.B. z ręki. Zaraz podleciała sanitariuszka Basia, która zrobiła mi opatrunek uciskowy. Zostałem ulokowany w mieszkaniu jakiegoś dygnitarza policyjnego. Następnego dnia wyruszyłem dziurą wybitą w musze i dostałem się do niewoli niemieckiej. Wywieziony zostałem do warsztatów kolejowych w Pruszkowie skąd po 2-ch dniach wywieziono nas po 108 osób w towarowych wagonach.

Wywieziono nas do Żyrardowa. Tam posegregowano nas, rannych i chorych oddzielono a zdrowych zapakowano do tych samych wagonów towarowych i wywieziono do Stalagu XIA Alten Grabow Dolna Saksonia. Rannych i chorych zapakowano po 10 osób do wagonów sanitarnych i też zawieziono do szpitala Stalagu XIA Alten Grabow Dolna Saksonia. Po 9 miesiącach pobytu w Stalagu XIA Alten Grabow, 2 maja 1945 roku zostaliśmy wyzwoleni przez Armię Amerykańską. Zaś 8 maja 1945 roku Amerykanie ustąpili a przyszły wojska Radzieckie pod dowództwem płk Paszowa, który 11 maja 1945 roku otworzył nam bramy obozu i wypuścił nas do domu.

 

Comments are closed.